Wstajemy wczesnym rankiem, po chwili pierwsze promyki słońca kładą się na naszych namiotach. Leniwie wyciągamy nasze ciała ze śpiworów. Szybka likwidacja biwaku i już byliśmy w drodze. Tak niewiele dzieliło Nas od Nido de Condores. Śniadanie na dwa cukierki i łyk wody, albo dwa? Spinamy się i w skupieniu napieramy do góry. Słońce przygrzewa w nasze plecy, po około czterystu pięćdziesięciu metrach podejścia docieramy do Berlina 5930m n.p.m. Zadowoleni z dobrego tempa i ogólnego samopoczucia podchodzimy jeszcze kilkadziesiąt metrów gdzie rozbijamy nasze namioty. Resztę dnia spędzamy na robieniu fotek, jedzeniu i przygotowaniu się do wejścia na szczyt. Tym razem kuchcikiem w naszym namiocie został kolega Albert, a ja wyjątkowo oddaliłem się w głęboki sen i nawet próby zjedzenia zupki spełzły na niczym, po prostu chciało mi się spać.