Siedziałem nad ranem w giełdowym barze czekając na kubek herbaty. Od niechcenia przeglądałem najnowsze wydanie sobotniej gazety, którą i tak przeczytam w ciągu dnia. A przeczytam sobie horoskop, no co tam pięknego tym razem wymyślili dla mnie?
"Trochę zmęczony. Idź w góry!
Jeszcze wyżej!
Tam, gdzie cisza spotyka Wieczną Ciszę."
Herbata dla pana, odbieram co moje i odjeżdżam do pracy.
Ale to było tydzień temu, prawie biegusiem dostaliśmy się do Murowańca, a tam prawie wszystko śpi, impreza musiała być w nocy tęga, bo przed schroniskiem sterty puszek po browarkach, no to chociaż z ubikacji skorzystamy. He, Wojtek poszedł pierwszy, a po powrocie opisał to co zobaczył, nie uwierzyłem. No to moja kolej, poszłem i uwierzyłem, gówno i wymiociny, ale nie tam gdzie powinny być, po prostu bród, smród i ubóstwo.
Wyszłem zniesmaczony i spieprzaliśmy byle dalej od tego miejsca.
Śnieg aż miło skrzypiał bod podeszwami naszych butów, do okoła żywej duszy, a my napieraliśmy. Założyłem raki, teren stawał się coraz bardziej stromy.
W końcu doszliśmy do miejsca gdzie zaczynało się podejście na Świnicką Przełęcz.
Odpoczywaliśmy dłuższą chwilę, chłonęliśmy widoki, łapczywie spoglądaliśmy na pobliskie szczyty. Leniwie ruszyliśmy nasze tyłki i wolno podchodziliśmy. Co chwilkę spoglądałem na północno-zachodnie zbocze Świnicy i w końcu stanołem. Około stu pięćdziesięciu metrów po niżej przełeczy weszliśmy w niewielki źlebik u podstawy Świnicy, po pokonaniu go przetrawersowaliśmy kilkanaście metrów w prawo. Kilka głebszych oddechów, wyrównanie tętna i napieramy dalej, co chwilę czuję szrpnięcia z drugiego końca liny, muszę zwalniać aby Wojtek mógł swobodnie iść. Códowna zmrożona pokrywa śniegu gwarantowała stabilne i płynne ruchy. Co jakiś czas mobilizowałem partnera do szybszego wspinania, znad skał pomalutku pojawiały się promyki słońca. Dotarliśmy do miejsca gdzie nasza droga rozwidlała się i postanowiłem wspinać się jej prawą częścią. Mobilizowałem sam siebie i Wojtka zarazem aby jak najszybciej pokonać obraną drogę. W końcu wydostaliśmy się na wygodną półkę, która znajdowała się około stu pięćdziesięciu metrów od czszytu, a kilka metrów dalej był szlak.
Zostawiliśmy wszystko w tym miejscu i na leciutko pognaliśmy na wierzchołek Świnicy. Padliśmy na leżące kamienie, podziwialiśmy widoki i tylko północną panoramę zakłucał smog zawiśnięty pewnie nad okolicą Zakopanego. Słońce mocno operowało, lecz porywisty wiatr nie pozwalał odczuć jego istnienia.
I w dół, staraliśmy się nie przegapić naszego depozytu i prawie tak się stało. Teraz spacerkiem na Kasprowy, tam tabuny miłośników desek i nart, ledwie znaleźliśmy wolne miejsca przy stoliku.
Pojedli, popili to wypierdalać, jak to mawiają w mniej przyjaznych lokalach. Wojtek postanowił zjechać kolejką, czym mnie nie miło zaskoczył, żeby mu choć coś dolegało, a tu zdrowy chłop i mu się nie chce na nogach w dół zapieprzać. Ok. wziął chociaż mój cięższy plecak. A ja truchcikiem, czasami łapiąc na śniegu ślizg zbiegłem do Kuźnic w 54 minuty.